________________________________________________
Spacerowaliśmy do samego rana po
opustoszałych ulicach Paryża. Nic się nie liczyło, wszystko było
poza nami. Wróciliśmy do hotelu, ale wcale nie czuliśmy się
zmęczeni. Usiedliśmy na kanapie i wpatrywaliśmy się w cudowny
widok za oknem. Nic nie mogło nam tego odebrać. Przez uchylone
drzwi tarasu docierało do nas cudowne, rześkie powietrze, które
delikatnie nas pobudzało. Przymknęłam oczy i poczułam dawny
spokój, ulgę i ciepło, które towarzyszyło mi kilka lat temu.
-Powiedz... o czym myślisz? -Damond
położył głowę na moim ramieniu.
-Wspominam...- otarłam kolejną łzę
z policzka.
-Czemu akurat tak?- spojrzał na mnie,
zadzierając głowę do góry.
-Jak?
-Płaczesz... tak złe są to
wspomnienia czy tak wspaniałe, że żałujesz, że już nie możesz
cofnąć czasu?
-Jedno i drugie...- znów wbiłam wzrok
przed siebie. Nie wiedziałam co mam mu powiedzieć. Nie chciałam
zwierzać mu się czy wypłakiwać w rękaw. Nie chciałam.- Z
resztą, nie mówmy o mnie. Może lepiej...
-Może lepiej porozmawiajmy o
Charls'ie.- Damond usiadł i wziął łyk musującego wina.
-C...co?- siedziałam przestraszona, że
wie on o tym chłopaku, co gorsza, on może wiedzieć o mnie jeszcze
więcej.
-Charls.- mężczyzna na chwilę
odsunął kieliszek od ust i spojrzał na mnie, oczekując na
odpowiedź.
-Skąd wiesz? Skąd o nim wiesz?!-
wykrzyknęłam. Wyrwałam mu z ręki kieliszek i uderzyłam nim o
stolik. Nie wiedziałam co robić. Wszystko tak nagle powróciło.-
Nie masz prawa wpieprzać się w moje życie!- wrzasnęłam i udałam
się do wyjścia. Łzy spływały po moich rozgrzanych policzkach.
Cały świat wirował mi przed oczami. Zbiegłam po schodach na
parter hotelu, potem, jak przez mgłę, dobiegłam do wyjścia i
stanęłam przed budynkiem. Złapałam głęboki oddech. Nie
wiedziałam co ze sobą zrobić.
-Ty nie jesteś zła na niego, prawda?-
Damond stanął przede mną, uniósł mój podbródek i spojrzał mi
w oczy.- Ty opłakujesz wasze dziecko, które straciłaś, prawda?
Gdyby nie to, mieszkalibyście, być może gdzieś w tej okolicy i
tworzylibyście wspaniałą rodzinę. Przez tyle miesięcy nosiłaś
je pod sercem, ukrywałaś przed rodzicami, ale oni przecież i tak
się domyślali. Pod koniec siódmego miesiąca zdecydowaliście się
powiedzieć im o wszystkim, ale oni nie byli zadowoleni. I wtedy, z
dnia na dzień, z godziny na godzinę straciłaś wszystko. Wypadek,
to cud, że przeżyliście.- stałam bezsilna, zmęczona, a łzy
bezwiednie opadały mi na koszulkę.
-Nie było dnia, żebym nie myślała o
dziecku, o Charls'ie, nie było nocy, podczas której, nie uroniłabym
chociaż jednej łzy. Myślę o nich codziennie, modlę się za nich.
Nawet nie wiesz jak trudno jest żyć z czymś takim. Straciłam
dziecko, jednocześnie rozstałam się z chłopakiem, którego
kochałam... kocham. Ty i tak tego nie zrozumiesz.- odwróciłam się.
-Jeszcze nic nie jest stracone.-
krzyknął. Poczułam jakby ktoś włożył do mojego serca rozgrzaną
włócznię. Pojawiła się nadzieja? Nie. Może to szczyt mojej
bezsilności?
-Wszystko jest stracone...- nie
odwróciłam się. Pchnęłam z całej siły ciężkie, metalowe
drzwi hotelu. Roztrzęsionymi rękami nacisnęłam guzik, przywołując
windę. Przed moimi oczami pojawił się czarny Jaguar, który
rozpędzony wpada wprost na nas podczas jednego ze spacerów po
centrum miasteczka, w którym mieszkał Charls. Od tego momentu
pamiętam tylko ciemność, a następne wspomnienie to tylko
rozdzierający ból po utracie dziecka. Ja i Charls przez kilka dni
dochodziliśmy do siebie, jednak to, co nas łączyło odeszło, nie
byliśmy w stanie postawić się rodzicom. On został we Francji, a
ja wróciłam do Polski. Drzwi windy otworzyły się.
-Claudia.- Damond wbiegł do niej.
-Zostaw mnie. Nie wiem kim jesteś, nie
wiem skąd o tym wszystkim wiesz! Odejdź!
-Jestem detektywem. Charls kazał mi
cię znaleźć. Musisz się z nim zobaczyć.- spojrzałam na niego z
niedowierzaniem.
-Nie...
-Claudia... on umiera. Kilka tygodni
temu miał poważny wypadek. Przez wiele dni był w śpiączce, gdy
tylko odzyskał przytomność wynajął mnie, kazał znaleźć cię
jak najszybciej.- nie wiedziałam co się dzieje. Nagle moje życie
zatrzymało się. Działo się coś dziwnego. Nie zastanawiałam się
długo. Wsiedliśmy do taksówki i udaliśmy się do szpitala. Cała
roztrzęsiona przemierzałam kolejne korytarze. Bałam się tego
spotkania, nie wiedziałam czego się spodziewać, dlaczego tak
bardzo zależało mu na odnalezieniu mnie.
-To tutaj.- Damond zatrzymał się
przed białymi drzwiami z numerem 12. Byłam tak bardzo ciekawa jak
teraz wygląda, jak się czuje, że długo nie musiałam się
zbierać, by nacisnąć klamkę. Spuściłam wzrok w dół.
Usłyszałam tylko równomierne pikanie maszyny. Struchlałam, głos
zamarł. Bałam się podnieść wzrok, spojrzeć na niego. Po chwili
odważyłam się.
-Cześć...- wydukałam cicho i
niepewnie. Łzy napłynęły mi do oczu. Mój ukochany brunet leżał
na wielkim łóżku, otulony białą pościelą, podłączony do
mnóstwa aparatur. Powoli otworzył oczy i spojrzał na mnie. Z
wielkim trudem uniósł rękę i zdjął z twarzy maskę z tlenem.
-Cześć.- powiedział, wysilając się
na uśmiech. Podeszłam do niego. Nogi uginały się pode mną, nie
myślałam, nie rozumiałam....
-Boże...- jego oczy straciły blask,
straciły „moc”, iskierki zgasły. Był blady, niemal siny. Nagle
ścisnął moją dłoń. Nie miał tyle siły. Opadłam bezwiednie na
krzesło, stojące obok łóżka. Płakałam. Nie mogłam powstrzymać
łez. Czułam jak serce rozdziera przerażający ból.- Posłuchaj...-
swoją słabą dłonią otulił mój policzek i otarł z niego łzy.
-Nic nie mów... ja... nie chcę cię
stracić, rozumiesz? Ty nie możesz...- nie byłam wstanie złożyć
zdania, głos załamywał się.- Jeżeli ty... to ja nie, nie
wytrzymam. Już raz...- szlochałam wtulając się w jego dłoń.
-Claudia. Wtedy nikt nie odszedł...-
po raz kolejny pogłaskał mnie po policzku. Na jego bladym policzku
zauważyłam powoli spływające łzy.
-Co ty mówisz?- spojrzałam na niego.
Roztrzęsionymi rękoma splotłam jego słabą dłoń. Usłyszałam
jak drzwi sali powoli się otwierają. Zobaczyłam w nich rodziców
chłopaka. Byli zmęczeni i zapłakani.
-Claudia...- jego mama złapała się
za serce. Przerażona spojrzała na syna. On tylko skinął do niej
porozumiewawczo głową.- Już wiesz...- kobieta wydukała i chwyciła
pod ramię zaskoczonego męża.
-O czym?- przetarłam oczy. Nie
wiedziałam co się dzieje, nie wiedziałam czego mam się
spodziewać.
-Skarbie... oni wszyscy nas oszukali.
-Kto nas oszukał? O czym ty mówisz?!-
moje serce biło jak oszalałe.
-Rodzice, twoi i moi. Nasz syn żyje...
oddali go do domu dziecka... ty byłaś nie pełnoletnia, a ja nic
nie mogłem zrobić...- przed oczami zrobiło mi się ciemno, nie
mogłam złapać oddechu, dusiłam się łzami i szlochaniem.
-Jak... jak mogliście...-nie miałam
siły krzyczeć, unosić się.- Gdzie on jest?! Gdzie jest moje
dziecko?!
-Nie wiemy co się z nim działo odkąd
go oddaliśmy.- ojciec chłopaka podał mi zwiniętą kartkę.- Tutaj
trafił, ale czy wciąż tam jest tego... nie wiem.- wyrwałam mu
kartkę i wybiegłam z sali. Biegłam korytarzem do wyjścia.
Taksówka i kurs pod wskazany adres.
Wielki budynek wypełniony śmiechem
dzieci i tupotem małych nóżek. Siedziałam w pokoju dyrektora,
który wnikliwie analizował kartkę, którą otrzymałam od rodziców
Charls'a.
-Tak...-mruknął pod nosem.- Ale pani
musi iść z tym do sądu, potem może pani zabrać dziecko.- podał
mi kartkę z powrotem.
-Słucham?! Mój podpis został
podrobiony na tych dokumentach, wcale nie chciałam oddać dziecka do
adopcji! Jak mogłam to podpisać będąc w śpiączce?!-
wykrzykiwałam.- Błagam... proszę... niech pan pozwoli mi go
zobaczyć...proszę.- opadłam bezsilnie na krzesło.
-Jest w naszym drugim ośrodku na
obrzeżach miasta. Pojedzie tam pani ze mną.- po kilku minutach
byliśmy w drodze. Zatrzymaliśmy się przed pięknym budynkiem
otoczonym wspaniałym, kolorowym ogrodem. Dzieci biegały, krzyczały
i śmiały się. Jedne grały w piłkę, inne walczyły na patyki, a
niektóre siedziały na beżowych kocach i grały w różne planszowe
gry.
-Dzień dobry.- przede mną pojawiła
się starsza kobieta, która zaprowadziła mnie na tył tego
cudownego miejsca.- Tutaj są nasi najmłodsi podopieczni. A tam w
piaskownicy jest Tesim.
-Tesim...- szepnęłam. Tak mówiliśmy
z Charls'em do siebie, gdy się żegnaliśmy. W języku słowackim
znaczy to „czekam”. Czekał... siedział pośrodku piaskownicy i
bawił się wielką koparką. Brał do swych malutkich rączek
piasek, wrzucał go na łyżkę, a potem z łyżki wysypywał na
swoje nóżki, sprawiając, że był już prawie cały pokryty
piaskiem. Co chwilę inne dzieci podchodziły do niego i podawały mu
inne zabawki, sprzeczali się i szturchali.
-Tesim!- kobieta zawołała chłopczyka.
Odwrócił się do nas. Spojrzał na mnie, a ja rozpoznałam w nim
swojego maluszka. Włosy miał tak samo jasne jak Charls i układy
się tak samo niesfornie jak jego ojcu. Duże oczy odziedziczył po
mnie, wpatrywał się teraz na mnie i uśmiechał się. Nagle
nieporadnie wstał, otrzepał się z piasku i udał się w moim
kierunku. Nie wiedziałam co robić, jak się zachować. Podszedł do
mnie i chwycił mnie za rączkę. Ciągnął mnie z całych sił w
stronę budynku. Nic nie mówił tylko uśmiechał się. Po chwili
znaleźliśmy się w pokoju, w którym stały cztery dziecięce
łóżeczka.
-Tu...- poklepał jeden z materacy i z
wielkim sprytem przecisnął się pomiędzy szczebelkami i wszedł do
jednego z nich.- Tu... tu...- powtarzał sam do siebie, szukając
czegoś pomiędzy kilkoma zabawkami, które leżały porozrzucane po
łóżeczku.- Tu...- podał mi niewielką karteczkę.- Ma-ma i
ta-ta.- powiedział to tak dokładnie, tak starannie i wyraźnie.
-Widział to pan?- opiekunka otarła
łzy wzruszenia i chwyciła ramię dyrektora. Spojrzałam na kartkę.
Było to zdjęcie moje i Charls'a. Byliśmy wtedy nad oceanem.- Nie
miał nic więcej, tylko to jedno zdjęcie.- kobieta podeszła do
mnie.
-Mama...- powiedziałam niepewnie i po
cichu. Spojrzałam na roześmianą buzię chłopca.- Mama.
-powtórzyłam pewniej i wzięłam malucha na ręce.- Mój synek...-
przytuliłam go mocno, a on swoje drobne rączki zawinął na mojej
szyi.- Mój synek...
__________________________________
Wczoraj wróciłam o 20 z jazd i byłam tak zmęczona, że nie dałam rady tutaj nic napisać. No, ale przejdźmy już do sedna. Instruktor jak to mówili jest opryskliwy, chamski, krzyczy i ciągle wytyka błędy. Teraz powiecie, że jestem inna, bo ten facet wcale taki nie jest! Tylko mnie zobaczył na parkingu od razu w gadkę ze mną (jego pierwsze zdanie to: jest h.jowo na drodze ;p), od razu kazał mówić sobie po imieniu i tak oto gadaliśmy przez całe 4 godziny jazdy. No więc mówiąc szczegółowo. Pojechaliśmy się zatankować do pełna i gaz, i paliwo na wszelki wypadek, i ruszyliśmy. Na drodze były takie zaspy, tak wiało, że z całą pewnością jechało się "h.jowo". Tiry nie mogły pod górę wyjechać, a my toczyliśmy się 40km/h. Wreszcie dotarliśmy i jeździliśmy sobie po mieście. Tu już było o wiele lepiej. Duuużo mówił o tym jak przewidzieć pewne sytuacje i jak podejmować decyzje, ale je wogóle podejmować. Wtedy zadzwonił mój poprzedni instruktor i pytał o warunki na drodze to ten mu odpowiedział: "a jeździmy tu sobie, kazała włączyć radio VOX i poszła jak ciuchcia przez te zaspy, a teraz na mieście ogarnia sytuacje" ;p Dostałam pozdrowienia od niego i dalej się bujaliśmy po mieście. Od początku drogi marudził, że chce mu się jeść z resztą tak samo jak mi. No więc kręciliśmy się koło KFC i za żadne skarby nie chciałam tam skręcić (to wynik mojej "wredności" jak to określił, ale stwierdził, że my "baby" tak mamy). No więc gdy już takim smutnym głosem mówił gdzie mam jechać w końcu powiedziałam, żebyśmy skręcili do tego KFC (i tak nie mogliśmy wjechać hah, bo nie wiedzieliśmy do końca jak, ale się udało, no jeszcze ja genialna zaparkowałam na 2 miejsca, ale skorygowałam i było dobrze). I tak po przemierzeniu lodowiska przed KFC, zamówił i zapłacił za nas (!) (czym mnie meega zdziwił) za jedzonko. Tak się delektował tym kurczakiem, że pokazałam mu kcal w tym jedzeniu to się nie przeraził tylko obliczył, że mógłby zjeść takich 7 i wyszła by obiadokolacja. Optymista... Potem z powrotem do samochodu, głupia ja nie mogłam stamtąd wyjechać, wpakowałam się na zakaz wyjazdu, a on stwierdził, że mi nie pomoże. No, ale jakoś to ogarnęłam i wyjechaliśmy. W końcu udaliśmy się w drogę powrotną i tu mnie zadziwił, zaskoczył i wgl wszystko! Okazało się, że na studiach zabrakło mu 0,1 do dostania się na doktorat! Wielki fan historii, ale chciał zdawać filozofię (!). Zaczął opowiadać o różnych wydarzeniach z historii i przez godzinę dowiedziałam się więcej niż przez całą podstawówkę i gimnazjum! W końcu dotarliśmy do "domu" i nadszedł czas na podsumowanie. Powiedział, że na tak "drastyczne" i "h.jowe" warunki poradziłam sobie bardzo dobrze, trochę więcej pewności siebie i zdecydowanych decyzji, bo ja najchętniej wszystkich bym przepuściła :) Więc byłam zszokowana, że mnie pochwalił i jak stwierdził "nie rozczarowałam go".
Ah, i zapomniałam napisać, że stojąc w mieście na skrzyżowaniu spod metrowej zaspy widział stokrotki :)
W weekend znów z nim jeżdżę i oby było tak samo przyjemnie jak wczoraj, strach ma wielkie oczy i nie warto słuchać opinii ludzi, tylko warto samemu poznać człowieka, a dopiero potem go oceniać.